Było miło. Dotarłam na London STD gdzie miło przywitał mnie Matt (ojciec rodziny u której mam być au-pair) z córkami :) Mia (5) i Georgia (2). Annie (żona) została z najmłodszym Nick'iem (1) w domu. Było miło...ach było miło. Jeszcze na lotnisku dostałam muffina czekoladowego (uwielbiam)... co chyba miało znaczyć tyle, co "witamy cię muffinem bo to jedyna dobra rzecz w Anglii, która będziesz miała okazję zjeść".
Jak się okazało lewostronny ruch nie jest aż taki straszny jak wszyscy się tak przemieszczają :) ...ale wpadka jakaś zawsze musi być więc na początku z impetem drałowałam na stronę kierowcy. Nie ma to tez jak oduczyć się odruchów jeszcze dziecięcych... jak to mamcia mówiła: "lewa-prawa-lewa"... nie mniej jednak człowiek nie małpa i trochę szybciej się uczy nowych rzeczy.
Na start Annie zrobiła tradycyjny angielski obiad - bleeee..... kiełbaski, groszek itp., no musiałam troszkę improwizować "jakie to jest pyszne", ale to tylko dlatego, że dziewczynki namietnie wypytywały czy mi smakuje same delektując się tą mało nawet wizualnie przyjemna potrawą. Zapewne znajdzie się tu wielu wielbicieli 'traditional english sousages' - póki co ja do nich nie należę.
Kolejny miły gest: od dziewczynek dostałam łańcuszek na szyje "na dobry początek współpracy". Potem mały spacerek i zapoznanie z Riverhead, kilka placy zabaw, kilka parków - ot tak, żeby wiedzieć gdzie się z dzieciakami włóczyć.
Zmęczona i średnio zadowolona w końcu zasiadłam na kompie i tournee na skype'ie po rodzinie i znajomych.